Dostępni
Jak się macie w 2020? Do napisania tego felietonu skłonił mnie dawno zapomniany okres świąteczno-noworoczny. Okres, w którym wielu wybrało tzw. detoks od świata. Czytaj: detoks od życia. Czytaj (niestety coraz częściej): detoks od ludzi wokół. Tak sobie myślę, że z roku na rok dajemy się łatwiej złapać na bycie niedostępnymi dla pracy, stając się niedostępnymi dla siebie nawzajem.
Naładuj akumulatory?
Kiedy przeczytałem styczniowy felieton Wojtka (Adalbert Freeman) pt. „Marzenia to cele bez planów”, uderzyło mnie jedno zdanie, o którym bardzo szybko i bardzo łatwo i kilka razy w ciągu roku zapominamy: „Nie każdy musi być jak ja”. Jakoś tak się złożyło, że w minionym roku wiele osób w moim otoczeniu (mówię też o sobie) wielokrotnie mocno narzekało na brak czasu, przemęczenie i szumnie ogłaszało raz za razem: „detoks od świata”. Ot, żeby naładować, co trzeba, odzyskać spokój. Jakoś magicznie działo się tak, że po tym detoksie bywało jeszcze gorzej, bo kiedy on się zaczynał – sam w sobie był zadaniem nie do udźwignięcia. Zamiast spokój znaleźć z innymi (np. śmiejąc się – polecam!) lub sobą samym (np. patrząc się obiektywnie po nic, w dal parku przez godzinę) – szukali go w metodach, liczbie zamkniętych, skategoryzowanego zadań i osiągniętych celów.
Jedni robili wtedy przeglądy wszystkiego – ubrań, zadań, priorytetów życiowych, kolorów ścian w mieszkaniach, salda rachunków bankowych, skrupulatnie zapisując kolejne zadania w swojej aplikacji do produktywnego zarządzania światem. Drudzy chcieli robić to, co ci pierwsi, ale gdy tylko wybiła godzina zero, tzw. detoks time – zasiedli wygodnie przed serwisem VOD i przez tydzień lub dwa nie robili zupełnie nic, cały czas narzekając, że mieli zrobić tak wiele dla siebie. Brzmi niedorzecznie?
Dla mnie też, bo wiele razy się na tym łapałem. I żeby było jasne – też spoglądam z końcem roku na to, jaki był. Też ma to nadaną formę, która jest dla mnie wygodna. Dla kogoś może nie być. Tylko wiesz co? Uczę się (i ponoć jest coraz lepiej) opowiadać o tym wszystkim niedoskonałym językiem. Czasem poplątanym, czasem nieskładnych, ale ludzkim. Inaczej kazałbym to przeczytać Siri. Bo widzicie, kiedy mamy pracę (którą przecież mamy z konkretnego celu – o czym pisał Adalbert, dla konkretnego celu i raczej dlatego, że z nieba co najwyżej leci deszcz, a nie dolary) – narzekamy na jej nadmiar. Kiedy nie mamy – na jej brak. Kiedy przychodzi opamiętanie? Jak już nie mamy do kogo narzekać.
Nie pracuj nie znaczy – nie żyj
Tak oczywiste z pozoru zdanie może wydawać się nie do udźwignięcia osobie, która tylko wobec innych ogłosiła wspomniany „detoks”. Uświadomił mnie o tym m.in. Jasiek Urbanowicz (dzięki kolejny raz!), kiedy zdziwił się, że w pewnym okresie mojego życia z trudem przychodziło mi odpisać krótkie „Dam znać później/ Pogadamy później”. Wolałem milczeć albo odpisywać przyjaciołom po tygodniu, tłumacząc to asynchroniczną komunikacją, która zbawia świat. Nie zbawia. A mówię to w momencie, gdy parę osób mnie tak potraktowało. Tak, jak nie zbawia świata tłuczenie do głowy znajomym, że ubierają się w sieciówkach (czyt. wspierają konsumpcjonizm), źle segregują śmieci (czyt. o jeden kubeł za mało), za mało trenują (czyt. ja trenuję najzdrowiej, najlepiej i z najlepszymi trenerami) lub nie są ogarnięci finansowo (czyt. mieli czelność powiedzieć wprost o swojej sytuacji, strachach i nie zasłaniali się Robertem Kiyossaki czy Michałem Szafrańskim). Wszystkie te aspekty życia są bardzo istotne i ważne, ale nie raz widziałem, jak próba narzucenia komuś za wszelką cenę swojej wizji świata kończyła się długim milczeniem, które żadnej ze stron nie przeszkadzało. Możesz mieć najlepsze intencje, chcieć zostawić świat lepszym niż go zastałeś i to jest naprawdę super! Tylko wiesz, nie każdy obok Ciebie ma te same intencje. Nie każdy chce im poświęcać tyle samo energii i serio – nie każdy liczy swoją wydajność. Tak, jak w treningu – rozpisany plan może wyglądać najlepiej według książek, ekspertów i słupków (czyli Twoich wyników) – ale na nic się zda (i nie działa), jeśli nie uwzględnia Ciebie. Tego, jaki jesteś, gdy świat nie patrzy.
Kiedy z dnia na dzień urywasz kontakt z kumplem, o którym wiesz, że potrzebuje się wygadać – ponieważ naczytałeś się książek o produktywności, a on (maruda) nie do końca stanowi dla Ciebie wspólny mianownik produktywności – to nie on stanowi tu problem. Kiedy trzeba się z Tobą umawiać z czterodniowym wyprzedzeniem na rozmowę telefoniczną – a akurat nie zarządzasz bankiem światowym (choć przypuszczam, że zarządzający nim bardzo cenią sobie więzi), to nie jest po prostu fair wobec osoby, która poświęciła tę jedną chwilę, aby wziąć słuchawkę i zadzwonić. O zapytaniu Cię o zgodę na tę już nawet nie wspomnę, bo po co. Ludzie tymczasem – nadal (!) – po prostu do siebie dzwonią. Ot, tak. Nadal, w 2020 roku, w świecie, który podobno cierpi na z góry narzucony, permanentny brak czasu. Spójrz – owo ładowanie akumulatorów kończy się rozładowaniem ogniwa, które przetrwa wiele więcej niż ten czy inny etat lub narzędzie GTD. Przetrwa próbę życia – czasu, problemów, tych momentów, gdy kolejny raz chcesz komuś opowiedzieć, że nie ogarniasz i usłyszeć, że bredzisz trzy po trzy i komplikujesz z natury proste sprawy. Kiedy słyszę: „Znamy się tak długo” – wraz z biegiem lat znaczy to mniej, bo wiele razy przekonałem się, że czas chce się mieć albo się go nie ma. Dla pracy, dla bliskich, dla przyjaciół, dla życia, dla hobby i na życie. Można być niedostępnym dla tych wszystkich sprawunków, a w konsekwencji wyłączyć się na dobre z życia. A można być jak Mac, którego może używasz: przejść w stan uśpienia (Po co się wyłączać?) na chwilę, ale pulsującą diodą dawać znać innym: Jestem. Możesz. Dzwoń.
Komentarze: 1
Inspirujący tekst. Niepokoi i zmusza do zastanowienia się.. Dzięki!